Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Sierżant szedł spokojnie na spotkanie. Właśnie stanął na długiej belce, na której zazwyczaj czuwał podoficerski dyżur kąpieli, gdy Rostowicz dopadł deski i ślepy, szlochający, śmierdzący przerażeniem, szarpać ją począł ku sobie.
— Co jest? — krzyknął Trepka kilkakroć, nim zdołał przekrzyczeć skowyt rekruta i rozgłos coraz gęstszych piorunów.
Rostowicz runął mu do nóg.
— Topi się, — szczekał, — topi, topi!! Topi!! — Wił się na belce, stawał na czworaki, znów padał w piach, okrwawionemi zębami gryzł wyłamane kanty, szarpał belkę sierżantowi z pod nóg.
— A tyś czemu rozkazu nie posłuchał? — zgrzytnął Trepka.
— Rozkaz, rozkaz, — wył Rostowicz.
— A tyś czemu rozkazu nie posłuchał, — trzasnęło z ust Trepki mocno, jakby ktoś karabin repetował.
Bronzowy, czarnemi włosiskami zjeżony grzbiet dzikusa uniósł się. Z pod skulonych bark wyjrzała twarz, pogięta, nigdzie nieobecna, we wszystkich kierunkach gromadą skurczów spływająca, zalana łzami.
— Panie sierżancie! Topi się... Deskę!!
— A tyś czemu...
— Panie sierżancie — wstyd! Sitwa!! Moja sitwa!! Deskę! — Tfu! Stary sierżant — boi się! Tfu! Tfu! Takie bitwy opowiada — tchórz! Trus! Tchórz!
Było już za późno. Jedna pięść Trepki spadła na pogięte czoło rekruta, druga naodlew w szczękę. Rostowicz padł, — przycichł. Ale nie czując nowych ciosów, skurczył się, drapieżnym susem skoczył Trepce