Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

do gardła. Runęli na ziemię, splątani w jeden kłąb, rozwrzeszczany w huku piorunów, śliski od potoków ulewy, to siny w mroku, to złoty w blasku błyskawic.
Rostowicz wywinął się z uścisków, po piachu, na czworakach, dobiegł do rzeki, przerażonem spojrzeniem omiótł mętne fale i, wyjąc wniebogłosy, popędził w stronę koszar. Półnagi, w porwanych gatkach, przeleciał przez łąki, runął na kopicę siana. Z krzykiem nieludzkim wytarzał się, i pędził dalej — do koszar.
Warta nie zdążyła wystąpić z budy, niezatrzymany gnał oślep kamiennemi ulicami wzdłuż budynków. Półnagi, z sianem w zwichrzonych włosach, potarty piachem i ziemią, wpadł do oficerskiego kasyna, gdyśmy jedli podwieczorek.
Wszczął się rumor w przedpokoju. Rumor, krzyki, uderzenia. Kucharze, ordynansi, jacyś na coś wiecznie w kasynie czekający żołnierze zastąpili mu drogę. Roztrącił ich samym rozpędem.
Zerwaliśmy się od stołów, gdy wpadł na środek jadalni. Zapanowała grobowa cisza. Słychać było za oknami dobitnie plusk ulewy, od strony kuchen niknący trwożnie brzęk naczynia.
Rostowicz sprawy sobie nie zdawał, gdzie się znajduje i co robi. Kwilił do samego siebie wątłym, tajemniczym głosikiem dziecka i drżące pięście pchał usilnie w zamknięte oczodoły.
— Z którego to bataljonu człowiek? Z której kompanji? — rozległ się wspaniały, namaszczony głos naszego pułkownika.