Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

dowództwa na jakimś murku, znużeni spiekotą i całą tą sprawą.
— Tak, nieprzyjemna rzecz, — machał Leń lakierowanemi cholewami nad pokrzywą.
Trepka milczał, śmiało patrząc w oczy wychodzącym z kancelarji, jakby siwemi źrenicami zaświadczał: patrzcie, to ja, stary sierżant, staję do raportu za tchórzostwo.
Rostowicz nie zachowywał się tak pewnie. Nie przestawał wilgotnych rąk ocierać o spodnie, twarz szkliła mu się, powieki opadały ciągle, jakby w nieprzepartem pożądaniu snu. Robił ciężko płucami. Przy każdym wydechu z półotwartych ust wysuwała mu się przeżuta słomka, niczem skręcony, złoty płomyczek.
Leń wrócił z kancelarji i obwieścił winnym służbowo, że stawać będą po raporcie ogólnym.
— Rozkaz, — odpowiedział Trepka.
Rostowicz spuścił powieki i długo trwał z zamkniętemi oczyma.
Odbyliśmy wszystkie ceremonie, ukłony, oświadczenia i w trójkącie murów, zamkniętych drutem kolczastym, znaleźli się nareszcie winni, wobec spokojnego majestatu samego pana pułkownika.
Długo stał przed nimi, lustrując twarze. Oczy władzy szły przez czoła, spadały szczelnym naciskiem na brwi, na oczy, na usta, na brody, przez szyje, piersi, klamry pasów aż do stóp, — poczem błyskawicznie uniesione spojrzenie zatonęło w źrenicach obudwu żołnierzy.
— Mówcie, sierżancie Trepka, — zakończył tę straszną chwilę podpułkownik.