Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

Postać sierżanta okrzepła w kamiennej martwocie. Mówił dobitnie, lecz pomiernie, ruszając wargami ani dłużej, ani krócej, oddany najwłaściwszemu wykonaniu czynności. Powtarzał jota w jotę, co w kasynie.
— Nastąpiła niesubordynacja, czynnie przeze mnie na miejscu ukarana.
Podpułkownik wyciągnął się sztywno wgórę, — Rostowicz, rozelśniony nagłym uśmiechem, wyrzucił dłonie naprzód.
— Stać! — osadził dowódca. — Pokolei. To nie jarmark!
— No i co jeszcze macie do powiedzenia, sierżancie?
— Nic, panie pułkowniku. Mogę tylko powtórzyć, — nastąpiła niesubordynacja, czynnie przeze mnie na miejscu ukarana.
— Nie trzeba powtarzać. — Pułkownik zachmurzył się. — Teraz wy, Rostowicz! Co macie do powiedzenia?
— Ja?...
— No tak, wy, rekrut Rostowicz.
— Ja, — do powiedzenia? — Ja nie wiem!
— Nic nie wiecie o tem wydarzeniu?
Góry namysłu spiętrzyły się na pogiętem czole żołnierza. — Ja sitwa, — zaśpiewał cieniutko.
— Człowieku, — rzekł serdecznie pułkownik, pytam was o wydarzenie?! Jakże to było?
Wówczas Rostowicz, nie odwracając prawie głowy, skosem utkwił wzrok w stalowych oczach Trepki. Patrzyli na siebie długo, zda się wzajemnie wzrokiem poparzeni, — drżący z nadmiernego wysiłku.
Zatrzymany w piersiach dech wyprządł się z ust