Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Wzdłuż całej jego długości widać było twarze powleczone szarą patyną, jakiej nabierają policzki w ciężkich mozolnych kolejach okopowej walki.
Owiewał je matowy blask zbutwiałego liścia.
Przybywało coraz więcej światła, — żołnierze wykrzykiwali radośnie.
Jęła się wychylać z mglistego bezmiaru linja dachów to prosta, to ścięta, to znów wielkiemi guzami kamienia wiązana. Niskie skłopotane zarysy Starego Miasta, lekkie śmigłe groty wieżyczek katedry, ciemna kurzawa królewskiego ogrodu.
Wszyscy umilkli, pociąg jechał cicho, — oczy pełne wzruszenia i szczęścia. Słychać było w lśnieniu poranka tętent kół, tak żelazny i tak zda się, ciężki, jak twardą musiała być droga, którąśmy tu dążyli.
Na przedmieściu zmieniono maszynę.
W powiewie rannej mgły widać już było Wisłę.
Dziś ja tu stoję, — my, — potem lata przejdą i inni znów się ockną tutaj o świtaniu. Między mną, nami, — wami, przyszli ludzie nieznani, płynie tasama woda wiatrem zaczesana, — połyska tensam piach. Nasze chwile, niedrogie w wątkach przemijania, a każda w żywem sercu tak czuła i kosztowna!
Kto mógł wyskoczył z wagonu, co prędzej wypakowaliśmy orkiestrę. Lecz jeszcze nie zaczęła grać, gdy z domków, z poza opłotków, z parkanów nasypu i przymarzłych piachów wybiegać jęły małe, bose dzieci w starych ojcowskich kapotach.
Na tle szerokiej rzeki pod kamienną wielkością stolicy żebrzące z wyciągniętemi garstkami!
Orkiestra gra już „Jeszcze Polska“, dzieci wołają —