dem sierżanta, który, chociaż cudzego życia nie dopilnował, to przecie własnego też nie szczędził.
Już się miał Rostowicz do onej czci miękko, jak ślimak do muszli przymierzyć, już przycichł, zmalał, gdy mowa dowódcy krzepnąć jęła i grubieć.
Tchu mogło zabraknąć od tej spartej gęstości!
Nagle, gęstość pęka, sypią się z niej pioruny twardych, szczerbionych pośpiechem słów na głowę sierżanta.
Jeszcze twardsze, ostrzejsze!
Rostowicz wyciąga rękę, — już jest przekreślona ta ręka, pułkownik miota gromy.
Rostowicz płacze białemi, dziecinnemi łzami, pułkownik tego nie widzi.
Rostowicz krzyczy nagle, — on praw, nasz sierżant!!
Pułkownik pali snopem ognistego spojrzenia.
Wtedy rekrut zmylony, spłoszony, szarpnął się, skoczył na druty i tu, niby zwierzyna w sieć uplątana, wył. Pułkownik, nie przerywając raportu a tylko odwróciwszy się od wyprostowanego, jak struna sierżanta, kazał ordynansom — wyciągnąć tego dzikiego człowieka z bębnów.
— Hola! Wyciągnijcie z drutów tego dzikusa!
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.