Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

— No to sobie damy, — odpowiada, — trochę musztry w marszu, na zakończenie.
Kompanja chodzi gładko, jak pod sznurek, — Trepka krzyczy za szeregiem, aż mu żyły nabiegły na szyi a nos się okrył potem.
— To nie jest to, panie poruczniku! Nie tak moje tygrysy biegały dwa tygodnie temu. — Trepka uszy nastawił i słucha.
Szaro-niebieski grzebień maszeruje równiutko. Nogi żołnierzy, to jego zgodnie wystawiane zęby.
Już się zmienił w grubą gąsienicę. Zadrgała i znów skacze szary płot dwurzędu. Cień mu się poddaje, zabiegając z ukosa, wezbranym rytmem, świszcząc, dyszy trawa.
Nagle, ów płot na jedno drgnienie ugiął się, zadrżał i rozstąpił.
Trepka, dla niepoznaki przełknął wstydliwie powietrze.
Wracają, — znów w tem samem miejscu, zaraz koło jaskrów i splątanej seradeli szpara się w szeregu wyłamała i dopiero po sekundzie zrosła.
— Czucie, — krycie, — ryczy z pod dachu czapki rozgniewany sierżant. — Bo „mogą“, „blisko już mają“ a nie zrobią dobrze tylko „przez to“, że nie chcą.
Wracają, — znów to samo.
Szedł sobie dwurząd doskonale, — u nas się mówi poprostu, — jak anioł. Szedł sobie, miał blisko do doskonałości. Koło seradeli, której nie było więcej, niż krowie raz do gęby, i onych małych jaskrów, znów zadrżało i pękło...
Dopiero po sekundzie znów się linja zrasta.