— Kto? — spytałem.
— Ano właśnie, jak on się nazywa, jeżeli mi z głowy nie wypadło...
Tym samym rozumem niewiedzącym dyszeliśmy pilnie nad przezroczystą srebrzystą cembrowinką gniazda.
— Panie poruczniku! — trącił mnie Trepka łokciem.
— Co jest?
— To będzie chróściel, — zakipiał sierżant tajemniczym szeptem. — Tu samka jajka wysiaduje. A on się lubi wody trzymać. Żółty, mały ptaszek. Żeby tak bardzo latał, to nie powiem. Więcej gania, jak mysz między trawami. Albo na jakiem źdźble się powiesi i buja sobie.
Chrzęszcząc rynsztunkiem dyszeliśmy nad gniazdem, które spało głęboko, przysłoniwszy białemi powiekami skorupek przyszłość niepewną.
— Tego chróściela w naszych stronach tyle razy goniłem, — sierżant urwał...
Chwyciliśmy się za ręce, by nie stracić równowagi. Tuż nad nami lśniły błyszczące nosy żelazem wykładanych kolb. O dwa kroki maszerował w miejscu dwurząd kompanji a czerwone gęby żołnierzy rozciągały się od ucha do ucha w niemym śmiechu.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.