Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

Długa, znana, zawsze ta sama historja.
Jak potem przyszło do wymiany. Jak mu się udało poszachrować z nazwiskiem, zdobyć papiery jakiegoś znacznego umrzyka za parę groszy. I potem jak jechał do kraju i co o nas mówią na świecie. Właściwie nic nie mówią. — I jak wszystko zastał po półtora roku. Tyle się wszędzie zmieniło. Wszędzie — wszystko. Tylko tu u nas, w pułku ta sama „stara ikra“!
Dowcip o ikrze był z przed dwóch lat, dziś całkiem już nieużywany i poniechany.
— Tu, w pułku czuje człowiek odrazu ducha i serce! — Radość płynęła przez jego słowa, zagarniał żywą ręką powietrze, przyklepywał do martwej i na wezbranym oddechu jakby do nóg nam kładł.
— Tu, w pułku pracę człowiek czuje, do której nigdy dość ludzi i rąk! Czy nie tak może, panie pułkowniku?
Owszem, tak, święte słowa, tem bardziej, że idą one z ust oficera, który, możnaby śmiało powiedzieć, wszystko, co tylko mógł i miał, złożył już na ołtarzu.
Wacek, cmoknąwszy sztywnym spodniem, wstał i oświadczył, że właściwie żadnych ofiar nie złożył, że jest gotów do wszystkiego i właśnie powrócił, — do warsztatu i do pracy, — jakby nigdy nic!
Cisza wionęła wzdłuż całego stołu. Słychać było wyraźnie dźwięk strzemion przed balkonem pod lipą. Pułkownik zaczerwienił się i podniósł brwi do góry. W oczach mu zabłysło zdumienie.
Jedni poprawili się na krzesłach, drudzy nosy ku talerzom opuścili.