Do starego miasta Pułtuska wchodziliśmy w gęstym śniegu, przez triumfalną bramę z sośniny, wśród okrzyków ludu, pod obłaskawione dźwięki naszej orkiestry, przeprowadzani twardem spojrzeniem władz niemieckich, które się ustawiły kamienną gromadą płaszczów na uboczu.
Idziemy kompanja za kompanją, tak szczytnie, jakby to nasz krok pędził radosne wołania z piersi tłumów.
Tłumy biedne, szara kacabaja z kubrakiem wyjedzonym przemieszana, a co częściej chusta wytarta i tylko ręce, — owe ręce do czerwoności zmarznięte, ponad kusy bukiecik kapelusza wyrzucone.
Ustaje wołanie, szereg się zatrzymał. Pod bramą z pomiędzy zażywniejszych ojców miasta głos się rozlega rzewny. Potrząsa barankowemi czapkami, bieży przez płaty śniegu, w sercach się naszych osadza...
Że tu, przed laty, stała już ongiś polska piechota a pośród tej piechoty stał pułk naszego imienia!
Więc my — i Oni...
Tedy oddani jesteśmy cieniom ojców nieznanych, podczas gdy drżące ręce delegacji chleb nam podają i sól.
Czy nie za duży ambaras?
Bo to przecie nie laur, nie broń, ale chleb, rzecz codzienna, a od strony sensu tak święta. Więc stoimy bezradnie przed onym bochenkiem, niby skiba na