Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Inauguracyjną wieczerzę jedliśmy sami, bez „ludności“, by się nie zdawało rekinom miejskim, że ktoś o ich łaskę, czy fundę zabiega.
Rzecz się odbywała w ostatnim pokoju wielkiej restauracji w czterech ubogich ścianach, za stołem w podkowę, z pułkownikiem w środku i coraz młodszemi szarżami ku skrzydłom.
Pojedliśmy, popili, dowódca woła — śpiewać!
Nad podkową stołu, jakby się pierścień ognia zatoczył, tak się nam wartko pieśń w ustach zapaliła.
Pieśń żołnierska, do której przyschło tysiąc przekleństw, która jest sto razy nienawiścią, nim raz jeden ukocha, za której fałsz nieśmiertelny kupuje żołnierz sławę!
Śpiewamy wesoło na wiarę wiecznej nieprawdy, aż tu po jednemu, po dwóch wtaczają się opiekłe matadory miejskie z kieliszkami, z flachami, z likierkiem. Płaczą na klapy, płaczą na podłogę, bośmy bracia! Okazuje się, — my do was, wy do nas, — bracia! Pijemy.
Z tych ciastek, z befsztyka, z likierków uciera mi się nasz dobry, polski świat, w którym nikt nikomu nic nie dał, zabrać jeszcze nie zdążył, tylko serca otwarte na przestrzał...
Tu kuse mundury, tam gęste głowacze, w pośrodku krępe słowo...
Bardzośmy sobie świadczyli. — Cywilusy nam, że choć służymy za niemieckie marki, ale to przecie dla broni... My cywilusom, że małodusznie siedzą pod listkiem swojej kapustki, — lecz za to trwają... Po-