Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochyliwszy głowę, spojrzałem pokornie. Wszystkiemi piętrami trzesło szlachetne natchnienie, w czarnych dżetach rozniecając światła. Za jejmością u drzwi, pośród fałdów zetlałej kotary trwał płowy chór główek chłopięcych.
— Moje sieroty, panie kawalerze, po świętej pamięci mężu, dzień ten zapamiętają! Bo ja, panie, wdowa, chociaż teraz w mieście żyję, lecz ze wsi jesteśmy, dobraśmy własne mieli!
Czekamy na pana od czwartej po południu, ale tyleśmy lat na was czekali, że godziny nic tu nie znaczą!
Przeprosiłem, — przy każdym kwaterunku tyle spraw, służba...
— Służba! — trzasnęły naraz wszystkie czcigodne balkony. Popłynęła długa mowa tronowa, której sensu nie mogłem był uchwycić, błądząc roztargnionem spojrzeniem po twarzach dzieci. U zbiegu kotary trwała między niemi najstarsza dziewczynka z gwiazdą karbidowego światła w uniesionej dłoni. Sztywne promienie szły pochyło przez gładkie uczesanie i, omijając twarz, płaszczyły się na piersi, sklepionej wysoko nad wypukłym garbem.
— Czem chata bogata, tem rada — przybiła jejmość, uczyniwszy gest powitania.
Nareszcie mogłem się ruszyć. Więc nuże ściągać kubrak, nuże rozluźniać rzemienie. Każdy szczegół mego uzbrojenia brały troskliwie dzieci w swe spierzchłe ręce i odnosiły do jakiegoś mego pokoju.
Przeszliśmy do salonu. Tu dopiero na ścianach niskich, niby ciemne, olejem nasycone bulwy, ciemniały