słomianą czuprynę Kujona końcami wąskich palców, pani Płońska znosiła dymiące fajerki.
— Niepotrzebne, niepotrzebne — skarżył się Kujon przez łzy — oddechu złapać nie można... Żołądek mi rozrywa... Tego nikt nie zrozumie...
Ofiarowaliśmy mu naraz fajerki, starkę, wodę.
— Niepotrzebne — płakał niecierpliwie.
Jeszcze raz całe ciało mu zmiął poryw ostrego bólu. — Żebyście mi dali mleka, letniego mleka.
Cichy przejmujący syk wysunął się z ust pani Płońskiej. Stała na środku pokoju, robiąc dłońmi w pół ruchu wstrzymanemi, jak czynią skrzelami ryby nagle rzucone na piasek.
— Ogień człowiek przełyka — skarżył się chory, popijając to „leczebne“ mleko — tak pani dobrodziejko, za uszami pali, w dołku ściska. Niby wstyd, żeby stary chłop tak płakał. Ale kto tego sam nie przechodził, nie widział...
Pani Płońska nad kanapą pochylona, ku jękliwym słowom, niby z nad urwistego brzegu ku ochłodzie dołem przepływającej podana, uśmiechała się coraz tkliwiej. Ręce staruszki zacisnęły się przy skroniach, cały ruch postaci przejęła nagła martwota.
Ci, którzy mówią, że człowiek drży jak liść jesienny, prawdę mówią. Drżała tak właśnie wszystką obecnością swego malutkiego ciała.
Nakoniec drobne dłonie do lotu wyrzuciwszy: — Mój syn!! Mój syn tak samo chorował!... — Pośpiech ją ogarnął niesamowity, spojrzenie duchem wionęło po wszystkich sprzętach, całą izbę, całą przestrzeń widzialną omiotło. — Mój syn!! Taksamo — taksamo!
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.