Mój dniu malutki, późnemi cudami płonący, którego godziny nawijały się zawsze tak wolno na skore wrzeciona czasu, wieńczony uśmiechem rodziców, — dniu kochany, któryś zaczynał krok wśród dzież i mis, pełnych złotej opatrzności żółtek, a kończył w blasku kolorowych świeczek, podłużnem sercem płomienia kwitnących na choinie.
Mój dniu i nasz, w naszym domu... Nasz w każdym innym! Nasz we wszystkich domach miasta, — nasz we wszystkich domach świata! Nasz, — dzieci, przejętych nabożnem czekaniem, wychylonych ku niebu, z którego nim zejdą gwiazdy i aniołowie, łuszczy się śnieg proroczy! Nasz dniu, kołysany o zmroku kolendą, w figi, daktyle i suszone owoce strojny, u kolan smutnej matki falami radości końca dobiegający, — jakże daleko odszedłeś!
Twarde, wojenne czasy obrały cię ze wszystkiego. W bitwie tęsknota po tobie została, czyż nie śmieszna między pożarem a krwią? Na odpoczynku zaś, choćby jak tu, w starym, czerstwym Pułtusku, pośród najlepszych nawet ludzi, cóż z tobą począć?
Gdzie złożyć twą kosztowną wyłączność, jak zamknąć przed miejscem i czasem coraz nowszym?
Zdawało mi się, że w ten sposób myślę i czuję, gdym szedł z mego zimnego mieszkania „nad bramą“ — gdym mijał małe domostwa, przetykane zaśnieżonym