Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

ciąga. Masz raz, jakby wąchał, a drugi raz masz, jakby czarna pękata chmura krążyła po figurze.
Ojciec mój — nic. Dopiero, kiedy katecheta nosem w oczach płaczących figury utknął, ojciec mój:
— Tak mi serce dyktuje, księże prałacie.
Prałat wyprostował się, szkła odjął i powiada słodkim głosem w powietrze kościoła:
— No tak, dobry człowieku, to jednak nikogo nie zachęca. Odstraszać będzie ludzi — przeraża wkońcu! A to powinno zachęcać... No, — więc jakże?!
Jeszcześmy mocniej, ja z Kujonem, ukrzepili nad sobą dach braterskiego objęcia.
— No, więc jakże będzie, — powtórzył mój katecheta, — szanowny panie?
Stało się milczenie, jeśliby można tak powiedzieć, — piorun milczenia, który rozbił odrazu wszystko.
Wracaliśmy do domu z figurą, ojciec wyładował ją na werandę, a gdy tam stanęła, odwrócił się do stolarza, podniósł obie ręce płaskiemi dłońmi do góry i powiedział:
— Dziękuję. Dość. Ani kroku dalej.
Nie spałem tej nocy. Na werandzie śniegiem zanosiło złoconą koronę cierniową i krzyż. I tak jedliśmy gwiazdkę, ostatnią wilję w rodzicielskim domu, bo ojciec następnej nie dożył, jedliśmy, że nam do chudej zupy grzybowej patrzył przez okno już nie wiem kto? Może ojciec?... No, — a co?... A może wygnany, odrzucony Bóg?...
Nasz dach przyjacielski rozplótł się, Kujon machnął rękawami po policzkach, trzasnął mnie w ramię swą straszną ręką drwala, chrząknął, wpadł z krzy-