Ponura uroczystość przywitania na wielkiej drodze wśród dawnych porosyjskich koszar skończyła się. Piechota niemiecka odeszła w jedną stronę, my w drugą. Pustym placem gonił znów gęsty tuman śniegu.
Ująwszy się pod ręce, Kujon, Leń i ja ruszyliśmy przeciw zawiei szukać kasyna.
— Tam będzie, bracie! — wołał Kujon — gdzie te chorągwie. Każdy sztandar lubi się zawsze żarcia trzymać. Jak człowiek!
Z któregoś balkonu, w perspektywie rudych budynków, zwieszały się sztywne, na kość zmarznięte barwy narodowe.
Weszliśmy do przedsionka, gdzie już czekało kilkunastu kolegów, zapłakanych z zimna.
— Na co czekacie?
— Bo tam, na górze, jakaś delegacja sterczy. Łyki, — paniusie!
— Boisz się łyków?
— Nikt się nie boi! Ale rychtują przywitanie z ceremonjałem, czekamy na pułkownika.
Przestępując z nogi na nogę, chuchając w zgrabiałe palce, kręciliśmy się po przedsionku.
— Chłopy! — wykrzyknął nagle Kujon — tu są jakieś malunki.
„Odkrył“ je w głębi westibulu, po obu stronach szerokich schodów.