Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

rynku! Wtedy jednak leciutkie, małe, było równocześnie sobą, ziemią, kamieniem, czubami akacji, rybką, — gdyby były na świecie ryby lubiące pływać po ziemi.
Było gołębiem, widzącym wszystko z Marjackiej wieży, dorożką, która jedzie w stronę uroczystości, było wszystkiem.
Było z radości całem niebem!
Czekaliśmy w salonie, na aksamitnych fotelach morelowych, kiedy dziś, w setną rocznicę pójdzie nareszcie ten wspaniały pogrzeb Mickiewicza... Kiedy Go zaczną skądś tam, ze świata przenosić na Wawel.
Czy będą szli pod naszemi oknami, Rynek Główny, numer 7, czy może nagle rozmyślą się i zawrócą w ulicę Sienną?!
Irzek powiedział: — Takie rzeczy dzieją się czasem. Może raz na tysiąc lat? Zdarza się zupełnie niechcący i w ostatniej chwili pogrzeb skręca wbok...
Nikt tu nie będzie szukał żadnej Siennej. Z dworca kolejowego na Wawel idzie się Florjańską, pod nami przez Rynek, dalej Grodzką, — zawołała mama, wałkując kruche ciasto.
Ręce miała do łokci odsłonięte. Klepała wałek ciasta i powtarzała miarowo: — Na Siennej nawet okna nieprzybrane, na Siennej nawet okna nieprzybrane.
To samo twierdził Tomasz, nasz dzielny służący, były kapral artylerji fortecznej, czyli wałowej, ubrany w biało-niebieskie drelichy.
To samo mówił ojciec. Dodał nawet do tego:
Zmiłujcie się i dajcie mi już raz święty spokój.
Polecieliśmy znowu do okien.