Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/100

Ta strona została przepisana.

rozumiewawcze znaki. Żeby wszedł i trochę pobył z nami. Baliśmy się już tej kłótni!
Uczeń, gdy tylko zobaczył w mroku twarz stryja, oświeconą rozognionem cygarem, umykał co tchu.
Odważyliśmy się tedy na rzecz ostateczną. Irzek podkradł się do wynalazku stryja — nieprzemakalna dachówka pod wodą zawsze płynącą — i zakręcił kran...
Bulgot wody ustał, — tamci nie. Mówili. Tytuły na szych dzienników też były w robocie. Gdy ojciec powiedział pierwszy raz: czytałeś przecież choćby w Czasie, — uderzyłem Irzka pięścią w bok i szepnąłem: O-o-o...
Ernest odpowiedział coś o Głosie Narodu.
Byliśmy szalenie ciekawi, kto zwycięży? Powinienby zwyciężyć chyba nasz ojciec!? Stało się coś całkiem innego!
Kłócą się, wymachują rękami, Irzek odkręca hursztynowy ustnik od ogromnej faji wiśniowej. Wchodzi tercjan (dziwiło nas zawsze, że nawet w szkołach dla dorosłych są tercjani), stryj krzyczy na niego: Zabieraj się pan do stu djabłów — i znów powtarza coś o Asnyku!
Przestaliśmy kręcić w cybuchach, ile razy bowiem mówiło się u nas w rodzinie między starszymi o Asnyku, były sprawy ważne.
Asnyka, poetę z brodą ogromną pokazywała nam mama nieraz w teatrze, każąc raz na zawsze zapamiętać: — Tak wygląda Asnyk, poeta polski. — Ile razy wracaliśmy od jednej ze starych ciotek ulicą Zwierzyniecką, ojciec pokazywał nam okna pewnego domu i też kazał patrzeć, mówiąc:
— Tu mieszka Asnyk, żebyś wiedział, jeden z drugim.