Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/102

Ta strona została przepisana.

myśli, po chwili jednak napełniła nas strachem i przerażeniem.
O takich rzeczach nie można mówić z rodzicami — zauważył Irzek. — Lepiej zapytamy Tomasza.
Opowiedzieliśmy Tomaszowi wszystko jak najdokładniej. Siedział na kanapie w przedpokoju i otwierał drzwi chorym. Kazał sobie nie zawracać głowy „po próżnicy“. O kłótni powiedział:
— Że nasz pan pogniewał się z panem profesorem, to jeszcze nie jest żaden dowód...
Co do urny wyborczej: — Nie jest nawet „żadno“ naczynie, ani wazon, ani waza, ani nic. Papierowe pudło liche. Z tego tylko nieporządek się robi między ludźmi!
Wyprosił nas z przedpokoju, bo — otwieranie drzwi chorym jest praca, jak każda inna, przy której nie można przeszkadzać.
Tomasz jeden, — z Filipiny i tak nikt nigdy nie nie miał, — nie zmienił się w tym czasie.
— Ja ta o niczem nie wiem, nie tkam palca między drzwi, — mówił i czekał, żeby wszystko wróciło do porządku.
Nietylko nie wróciło, ale doszło do tego, że nasz ojciec miał przemawiać na zebraniu. Zostało to wydrukowane w gazetach, może nawet we wszystkich, nam wystarczało, że jest w Głosie Narodu i w Czasie.
Na zebranie, czy zgromadzenie z przemówieniem ojca postanowiliśmy pójść koniecznie. Po pierwsze dlatego, że ojciec przemawiał znakomicie. Było to zupełnie pewne. Gdy nas beształ nie zapomocą krzyku, lecz zapomocą do-