Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/103

Ta strona została przepisana.

wodów i wzniecania wyrzutów sumienia, zasłuchiwaliśmy się zawsze z ogromną przyjemnością.
Po drugie, — jeżeli u nas w domu dla trzech lub kilku panów podaje się herbatę i albertki, a nawet konfitury, — jakie jedzenie wystąpi dla całego zgromadzenia?!
Niestety, ojciec nam odpowiedział: — Dajcie mi święty spokój — a mama jeszcze krócej: — Nigdy w życiu.
W dzień zgromadzenia zjawiła się po południu babcia z Guciem. Matka mamy. Wyglądało, jakby opłakiwała mamę, mówiąc do niej równocześnie bardzo srogo o naszym ojcu. W pewnej chwili musiała była widzieć go duchowo, tam gdzie stał zawsze, gdy byli goście, to jest pod piecem, w salonie. Mówiła do tego miejsca, czyniła mu ostre wyrzuty, mierząc kwadrat posadzki od stóp do głów.
Co sobie z tego ojciec robił? Ma się rozumieć nic. Dawno go już nie było, poszedł w palcie jesiennem, z kartką malutką, którą od rana pisał dla swego przemówienia.
Dziwiliśmy się, że mama pozwała na ojca wymyślać. W pewnej chwili ujął się za nim Irzek, krzyknąwszy śmiało:
— Tere fere, bardzo proszę!
Odpowiedziała mu na to babka — cicho bądź, smarkaczu! — gdy nagle wszystko przyjęło inny obrót. Mama spojrzała na zegarek i rzekła:
— Siódma. Zgromadzenie na pewno skończy się już. Wyjdzie zgrzany, zaziębi się, bardzo mamę przepraszam.