Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Znaczyło to, że ojciec może się zaziębić. Mama kazała się nam ubrać. Babka krzyknęła: Niema w tem za grosz sensu, — Gucio przestał brzdąkać na fortepianie. Przeprosili się pośpiesznie, i poszliśmy, raczej pobiegli pod dom zgromadzenia.
W bramie i na zaśmieconych schodach, pełnych ludzi, widać było, że się tu coś odbywa nie na żarty. Wchodziło się z pierwszego piętra. Przy szklannych drzwiach stali jacyś panowie. Dość nędznie ubrani, ale srodzy. każdego kto wchodził pytali i nawet przy nas kilku ludzi zbesztali i wyrzucili.
Zgromadzenie było w toku, czyli, — jak to określił Irzek ani mu się śniło kończyć. Jedni szli, drudzy wracali, szklanne drzwi uchylały się raz po raz. Widać było wtedy, co się tam w środku dzieje. Na dole czarno od ludzi, na górze niebiesko od dymu i jakiś głos wielkiemi słowami buchający z wysoka.
Cisza, znów krzyki, przerywanie, brawa i znów cisza.
— Kłócą się, — szepnął Irzek.
Drżąc na całem ciele z dziwnego bardzo uczucia, schwyciłiśmy się za ręce. Mama stała w głębi, my, naturalnie, przy drzwiach. Irzek puścił mnie nagle, pobiegł do mamy i zawołał:
— Ojciec przemawia!
Nic na to nie odpowiedziała, ale wszystko było odrazu wiadome. Ruszyliśmy we troje naprzód. Panom przy drzwiach nicby nie pomogło, gdyby nas chcieli zatrzymać. Sunęliśmy naprzód we troje, jak lawina.
Na zgromadzeniu, zbici w twardą grupkę, dopchaliśmy się przez płaszcze, plecy, ramiona i mankiety, aż do poło-