Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/105

Ta strona została przepisana.

wy sali. Widać stąd było wcale nieźle. Naturalnie, że to ojciec! Irzek miał doskonały słuch, wcale się nie pomylił.
Ojciec przemawiał doskonale, najlepszym, najwdzięczniejszym głosem „dowodów i wyrzutów sumienia“. Pierwszy raz tego wieczora słyszeliśmy słowa ludzkie, rozlegające się do takiej ciżby. Sprawiło to na nas wrażenie straszne! Wstydziliśmy się...
Niektóre części przemowy były zrozumiałe. Nie można tego powtórzyć, ale wiedziało się, o co chodzi. Były to „wyrzuty sumienia“, któremi tyle razy wzruszał nas ojciec tak skutecznie. Potem dopiero przyszły słowa trudne i nieznane. Urna, — stawać, — iść do urny?!
Z urną zaczęło wałczyć drugie słowo, nowe i nieznane, mianowicie — kurja.
Dyskusja, — organizacja, — urna — kurja, — mnóstwo innych. Nie słuchaliśmy tych ustępów, rozglądając się dowoli.
Ostatni raz widziałem ojca, występującego publicznie na pogrzebie Tanczusia. Szedł wtedy pochylony, włosami jego zmierzwionemi powiewał mroźny wiatr. Teraz wszystko inaczej, aż nam żal było pogrzebu i tamtych smutnych czasów. Ojciec wychylał się z katedry do pół osoby, oczy mu się skrzyły, na policzkach miał czerwone rumieńce, wymachiwał szeroko rękami.
Zaczęto mu przeszkadzać, — ogarnęło nas oburzenie. Jacyś ludzie z pod ściany, zresztą całkiem przyzwoicie odziani, zaczęli sykać, potem stukać laskami, potem wstawiać do przemowy niepotrzebne okrzyki. Ojcu wszystkie żyły wystąpiły na szyję. Najlepszym głosem wróci znów do wzniecania wyrzutów sumienia.