Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Tamci — nic. Jedni byli za ojcem, drudzy przeciw, jakiś stary pan z siwą brodą, może nawet sam Asnyk zaczął zdaleka dzwonić.
Mały srebrny dzwoneczek na takie wrzaski?!
Nie można było nie dosłyszeć. Mama zagryzła wargi, zapuściła nagle woalkę, ojciec stał jeszcze na trybunie, ale nikt już teraz nic nie rozumiał.
Odetchnęliśmy, gdy skończył.
Irzek szepnął mi do ucha:
— Łotry...
Nie dokończył, znowu zaczęto przemawiać — kto? Pan Białkowski!
Nie spodziewaliśmy się tego! Żeby po tylu jabłkach, herbatach, może nawet obiadach zjedzonych u nas ośmielił się występować przeciw naszemu ojcu?!
Gdyśmy wychodzili z sali, rodzice zażarcie rozprawiali. Musieliśmy się zatrzymać na dole. Mama kazała ojcu zapiąć się porządnie, jako zgrzanemu. Rozpinali parasole, deszcz padał.
— Wiesz? — rzekła, wychylając nieco głowę z bramy na miasto, — żeby Białkowski?... Nigdy się tego nie spodziewałam!
— Moja droga, — odpowiedział ojciec, — cóż chcesz? Polityka...
Nazajutrz, zaraz po szkołe, zrobiliśmy politykę u nas w domu. Z początku nie chciałem. Irzek mnie przekonał. Armje nasze stały się publicznością i musiały natychmiast pójść na zgromadzenie.
Dotąd, — choć już długie lata minęły od tej chwili, — widzę zbrojne tłumy Niemców, Hosjan, Anglików, Po-