Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/107

Ta strona została przepisana.

laków, Francuzów, Turków, w najróżniejszych pozycjach, strzelających, leżących, „uklęknionych do celu”, zamachniętych szablami, zgromadzonych zgodnie w naszym szkolnym pokoju, przy ławce, dokoła pudła z czarnej tektury, po cukrze.
Z pudła tego zaraz przemówi jeden, który będzie miał rację, i drugi, jakiś ktoś, — bezczelny łgarz. Papierowy kapitan piechoty Wodzickiego będzie ojcem i będzie miał rację. Cesarz Wilhelm I, Stary, będzie panem Białkowskim, czyli bezczelnym łgarzem.
Nieprzebrane zastępy tylu wojsk, tylu narodów, srogo uzbrojone czekają wciąż cierpliwie, który z nas dwóch przemawiąć będzie za ojca, a który za Białkowskiego?
Obaj chcemy być ojcem w postaci kapitana piechoty Wodzickich. Sprawa jest zbyt ważna, by ciągnąć o nią węzełki.
— Trudno, — Irzek blednie nagle, — wszystko jedno, więc ja będę Wilhelmem!
Żal mi, zanadto go lubię, by był Wilhelmem.
— Mo, to ty bądź! — prosi Irzek.
— Ja też nie chcę.
— No, więc kto?
Tłumy czekają... kapitan pułku Wodzickich z wzniesioną szablą stoi już w pośrodku, na czarnem pudle, Wilhelm I, Stary, konno, na czele panów, którzy wczoraj stukali laskami pod ścianą (jest nimi wojskowa orkiestra Szkotów z kobzami), gotuje się, by zaraz prosić o głos.
— Głupiś — rzekł nagłe Irzek z ciężkiem, poważnem westchnieniem. — Wszystko jedno, to jest przecież polityka! Ja będę Białkowskim, wszystko jedno.