Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Przeszedł, stanął przy ławce, po stronie cesarza Wilhelma, i zaczęliśmy co prędzej zgromadzenie.
Odbywało się zupełnie, jak wczoraj, prawdziwie, z tą tylko różnicą, że rzeczy nie szły pokolei, lecz wszystko równocześnie. Odrazu pewien Asnyk (był nim u nas sam Kościuszko) zaczął dzwonić, odrazu mówił i nasz ojciec, jako ja, — najwspanialszemi wyrzutami sumienia, i Białkowski jako Irzek, czyli cesarz Wilhelm I, Stary, — swojem ohydnem szczekaniem.
Białkowski ciągnął z początku jako tako, potem zaczął wymyślać. Stanął na czarnem pudle, w osobie cesarza Wilhelma przy ojcu, to jest kapitanie polskiej piechoty, i trzymany przez Irzka silnie za klocek, powtarzał wkółko, coraz głośniej:
— Łżesz, podły psie! Łżesz jak pies, podły psie! Jak pies!!
Przemowa ta, niewiadomo kiedy, doprowadziła nas do wściekłości.
Zestawiłem z pudła kapitana piechoty Wodzickich, — takich obelg nie mógł zbliska słuchać, zwłaszcza jako nasz ojciec, — i spytałem Irzka, — czy mówi, jako Białkowski, czy też „tak“?....
Odpowiedział, że w polityce bracia też się nie uznają, ojciec nasz może najspokojniej w świecie wymyślać stryjowi Ernestowi można wogóle kpić ze wszystkiego, nawet z jakichś tam Asnyków.
— W takim razie dobrze, — zawołałem, — cofnij Białkowskiego! — Cofnął go, w osobie cesarza Wilhelma. i zaczęliśmy gadać do siebie samych. Obie przemowy były „wściekłe“.