Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Siła ich polegała na wymyślaniu i coraz większej szybkości.
Nie mogąc sprostać Irzkowi, zacząłem głośno mlaskać. Niczem, własną śliną. Nie znosiliśmy mlaskania, prowadziło zawsze do bitki. Już naprzód przezornie od suwaliśmy lud coraz dalej, by — gdy się na siebie rzucimy — nic się nie stało żołnierzom. Irzek gadał z szyb kością „szaloną“, słów prawie odróżnić nie można było, ja mlaskałem, aż mi łzy w oczach stawały.
Jeszcze chwila... Na szczęśelie ukazali się w drzwiach nasi rodzice, wołając:
— Chłopcy! Chłopcy! Chłopcy, fe! Wstyd!
Rozmawiali o tem przy obiedzie i przy czarnej kawie, niewiadomo dlaczego ojciec irytował się, a mama triumfowała? Później przez parę dni, gdy tylko ojciec zapalił się w rozmowie, mama przypominała (rzecz wytłumaczyliśmy szczegółowo) kapitana piechoty polskiej i cesarza Wilhelma.
Ojciec uderzał się w spodnie od strony kieszeni z kluczykami i powtarzał:
— Nadużywasz przykładu, w gruncie rzeczy nic nie mówiącego...
Mama triumfowała do chwili ukazania się na mieście plakatów wyborczych. Były to, zdaniem Irzka, całe drukowane stronnictwa.
Tomasz obraził się, gdy je przeczytał, Mówił nie „pla“, ale „blakaty“. Obraziło go wydrukowane w pośród tak wielu innych nazwisko naszego ojca.
My też byliśmy obrażeni. Ojca nie drukowano, jak naszego stryja, śpiewaka, — skąd przyjeżdża i, wogóle,