Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/11

Ta strona została przepisana.

Jakże ważny musiał być dzień dzisiejszy, skoro nam nikt nie przypomniał, byśmy się zanadto nie wychylali, i nikt „nie drżał“, że się znów zaziębimy! Czekaliśmy na fotelach, by nam miejsc nie zajęto.
Ludzi na Rynek wysypało się bez końca, — a jeszcze ilu do nas na obiad zaproszonych?!
Ilu ludzi może się zmieścić na jednej połowie Rynku?
Kłóciliśmy się o to z Irzkiem.
Stu? Dwustu? Milion? Sto tysięcy?
Wedle naszych reguł rację będzie miał ten, kto pierwszy krzyknie: — Jest tu ludzi największa liczba na świecie, — „razy”! Razy — czyli zwykłe mnożenie.
Liczby z okrzykiem „razy” nie wolno nigdy wymawiać na początku sporu. Sztuka zwycięstwa polega na tem, by „razy“ wymówić po dość długim targu.
W porę!
Wtedy, kiedy jest pora, w sam czas, o czem nikt nigdy naprzód nie wie...
Ludzi, ludzi i ludzi!!
Chodzą, stoją, wiszą na latarniach, siedzą na wszystkich słupkach.
Do nas, do mieszkania przybywa też ciągle ktoś nowy. Pan Karmański z gwoździkiem w klapie. Mnóstwo wujów. Obie babcie aż szumią z uroczystości. Naturalnie, jest Gucio, cóż mu to szkodzi?
Przychodzą, opierają się na naszych ramionach, rozmawiają i przeszkadzają.
Nikogo już nie puścimy na nasze miejsca, zresztą nagle. — nie wolno przeszkadzać... Ojciec położył palec