Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/110

Ta strona została przepisana.

ogromnemi literami „wołowemi“, lecz tylko w spisie różnych innych.
— Wydrukowali — zakończył Irzek, — to i tak jest już coś!
Wlałe nie żadne „coś“, ale bardzo dużo!
Przybiegł do nas tego samego dnia (był tak małego wzrostu, iż uważaliśmy, że zawsze tylko biega) nasz wuj, adwokat, ten sam, który kupił kiedyś gruszkę na osiem osób, ogromną, jak z ziemi obiecanej. Wpadł do kancelarji w palcie, z białym szalem przez piersi, prychnął uprzejmym uśmiechem i zawołał do wchodzącego ojca:
— Nie kładźże zdrowej głowy pod Ewangelię.
Ojciec wypalił mu długie kazanie o wielu różnych rzeczach i o ludzkości.
Po ordynacyjnych godzinach przyszedł wuj Kazimierz, też doktór przecie, i odpowiedział ojcu właśnie o ludzkości. Mówił o tem jakby dawał przepis na potrawę. Trochę wody, soli, węgla, wapna, — czy warto tracić spokój?! Człowieku, spokój?!?
Przeglądając wycięte gazety przekonaliśmy się jeszcze tego samego dnia, że spokoju tracić nie warto. Ojciec zapomniał w nich widocznie ważnej rzeczy o sobie. Było w obu i w Głosie Narodu i w Czasie. Wydrukowane wyraźnie całe przemówienie, z ojca nazwiskiem na czele.
Polecieliśmy do kancelarji, taką rzecz trzeba odrazu pokazać.
— Co, gdzie, jak? — spytał ojciec przestając pisać.
Pokazaliśmy nasze gazety.