Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/113

Ta strona została przepisana.

nakrycie ojca, nikt nie rozmawiał o niczem ważnem i było bardzo przyjemnie.
Nazajutrz zaczęło się od rana istne piekło, z początku nawet dość ciekawe i wesołe. Dzwonek wejściowy dzwonił od samego rana.
Tomasz oznajmił, że puszcza drzwi z klucza, żadna miarą nie nastarczy otwierać. Ojciec zgodził się na to, mama kazała wynieść wszystkie płaszcze, okrycia, kalosze z przedpokoju i też się zgodziła.
Waliło najrozmaitszych ludzi porządnie ubranych i łapserdaków bez końca. Nie witali się z nikim, nie żegnali, nic ich nie obchodziło, prócz jakiejś wiadomości, której nikt nie mógł zgadnąć. Przedpokój, potem poczekalnia dla chorych, potem już całkiem bezczelnie salon, — przestały zaliczać się poprostu do naszego własnego mieszkania.
Nikt sobie tu z niczego nic nie robił, nikt nie zamykał drzwi ani wejściowych, ani żadnych. Na nas nawet nie zwracano uwagi. Lataliśmy na wszystkie strony, nie witając się z nikim, i sprawiało nam ogromną przyjemność, że w naszem własnem mieszkaniu możemy się zachowywać jak obcy ludzie.
Obcy goście robili to samo, co my. Rozwalali się na krzesłach, gadali ze sobą, wychodzili. Zależało im może jeszcze trochę na ojcu. Ale znów specjalnie nie czekali na niego.
Mama nie opuszczała jadalni. Miała migrenę, trzymała pod kompresem kilka płatków cytryny na każdej skroni, włosy, — niby jakiejś królowej, — bujną falą przez opaskę spływały na plecy.