Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Polecieliśmy do Tomasza zapytać kogoś wreszcie, czy to są już właściwe wybory i co z tego wyniknie?
Odpowiedział:
— Tak, to sa wybory, a co z tego wyniknie, sam Pan Bóg-nie wie. Ja wiem tylko jedno: to wiem, co robię.
Teraz dopiero zauważyliśmy, co rzeczywiście robi Tomasz. Zawzięcie wynosił gazety z kancelarji do przedpokoju. Na pewno korzystał tylko z zamieszania, bo nikt mu chyba rozkazu co do gazet nie wydał. Grube pliki papieru zwalał na szafę, za szafą i obok, — chrast-prast, — jedno na drugiem.
— Przyjdzie Żyd, — mruczał, — kupi, będziecie z tego mieli na cukierki.
Pomagaliśmy, lataliśmy mimo różnych obcych gości z pełnemi garściami dzienników, gdy nagle Irzkowi przyszło do głowy, by do tego ręki nie przykładać. Może Tomasz naumyślnie wyrzuca gazety, a potem na nas będzie?!
Poszliśmy do swego pokoju bawić się w głosowanie. Służyły nam do tego nasze armje. Ustawialiśmy żołnierzy gęsiego, długim szeregiem w stronę urn z pudełek tytoniowych, umieszczonych przy obu rogach naszej szkolnej ławy.
— Co z tego wyjdzie, — zachęcał mnie Irzek, — potem się zobaczy, teraz nic nikogo nie obchodzi, niech głosują!
Tomasz, który właśnie przechodził przez nasz pokój, splunął. Bez śliny, lecz z wielkiem obrzydzeniem.
— Wojsko nigdy nie głosuje — powiedział.