Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Wytłumaczyliśmy mu, że nie wojsko, ale zwykli, prości obywatele. Nie dał sobie tego przełożyć.
— Obywatele z karabinami jest wojsko.
Zaczął Tomasz o tem, że wojsko nie głosuje, aż tu wpada mama z okrzykiem:
— Gdzie dzieci?! — Spostrzegła nas, zawołała — nie ruszać się z pokoju! — i zatrzasnąwszy drzwi, uciekła.
My za nią.
W jadalni — nie... W salonie nic, wszystko na miejscu, tylko drzwi naprzestrzał otwarte. Przestraszyliśmy się tego tak dalece, żeśmy stanęli obaj na progu kancelarji ojca, jak wryci. Nie było tu jeszcze nic widać, ale już można było słyszeć.
Coś jak morze, czy też szybkie gmeranie w ogromnym koszu śmieci i papierów, — niewiadomo co?...
Mama stała w kancelarji, wlepiona w okno. Podbiegliśmy bliżej. Za oknem przez cały Rynek, dokoła pałacu Pod Baranami, przez stronę, gdzie był sklep fryzjerski pana Finkla płynął tłum.
Nie żadni panowie, jak Białkowski, czy jak nasz ojciec. Nie tacy nawet, którzy na zgromadzeniu, pod ścianą, stukali laskami. Nie wiedziało się o nich wcale, na pewno nie czytało w żadnych gazetach! Na pewno nikt się tego nie spodziewał, ani ojciec, ani nasz stryj Ernest, ani może nawet sam pan Asnyk?!
Nie żadni ludzie, tłum...
Bez butów, w szmatach, szary, biały, siny. Szumiał i wrzeszczał. Śpiewał tysiąc różnych pieśni naraz. Pieśni te, jakby kulawe, przypadały do ziemi i znów hyc! do góry, tysiącem okrzyków.