Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Może nieśli jakieś obrazy, może mieli ze soba jakie sztandary, — niewiadomo. Wiadomo jedno: od Finkla aż po kościół świętego Wojciecha pełno było tłumu.
— Mamo? — chcieliśmy pytać, mówić, o coś prosić, coś zaraz robić...
Nie odpowiadała, wpatrzona przed siebie, sycząca cicho do szyby.
Coś się zakręciło pod ratuszem, na odwachu. Wartująca tu piechota ściągnęła się do wewnątrz.
Tłum — dosłownie — oblał dokoła cały odwach. W połowie drogi między wartownią i sklepem pana Finkla jacyś ludzie coś przynieśli... Coś wydźwignęli, czy nagle zbudowali?
Zrobili niespodziewane podwyższenie. Znalazł się na niem mówca. Wionęło ciszą tak ogromną, że aż tu, na drugiem piętrze, za podwójnemi szybami zatoczyliśmy się ze strachu i z podziwu...
Mówca, człowiek w tabaczkowym płaszczu, zaczał mówić. Wyrzucał ramiona w powietrze. Słów nie słyszeliśmy, tylko sam dźwięk, ostry i krający. Po kilku zdaniach żołnierze z bagnetami na lufy nasadzonemi wyszli przez otwarte kraty wartowni. Jęli rozrzucać tłam na boki, poprostu, jakby widłami.
Mama przyłożyła sobie ręce do skroni. Płatki cytrynowe i ręcznik dawno już leżały na podłodze.
— Dzielni! — krzyknąłem na cześć żołnierzy.
Mówca, mimo że zrobiło się zamieszanie, nie schodził z wywyższenia. Przemawiał dalej.
— Jesteś za żołnierzami?!