Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Spojrzałem na Irzka. Powiedział — jesteś za żołnierzami? — i zgrzytnął, co oznaczało nienawiść. Dodał po chwili:
— A ja, właśnie, że nie. Jestem za łudem.
Popatrzyliśmy na siebie. Jak nigdy dotąd. Jakby pierwszy raz w życiu. Jakbyśmy wcale braćmi nie byli... Jakbyśmy się wcale nie znali!
Mama wciąż syczała przed szybą, przypominając sobie od czasu do czasu, że powinniśmy się stąd natychmiast wynosić. Co chwilę odpowiadaliśmy: Zaraz, już idziemy!
Rozległ się dzwonek wejściowy. Długo, bez przerwy, widać temu komuś bardzo się śpieszyło. Mama wybiegła, zostaliśmy we dwóch.
Piechota rozgarniała tłum i rozgarniała. Zrobiła trochę wolnego miejsca przed odwachem, ale dalej bała się zapuszczać.
Tak blisko przecie, w oknie, głowa przy głowie, a nie rozmawialiśmy z Irzkiem. Powtarzał swoje, ja swoje. Czy mu rzeczywiście zależało w tej chwili na ludzie, nie wiem. Co do mnie, nie przepadałem za piechotą, a jednak...
Wszystko razem było niezmiernie dziwne, jakby gra... On swoje a ja swoje...
Ja:
— Wojsko zwycięży.
On:
— Właśnie, że lud.
— Wojsko.
— Właśnie, że lud.