Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/118

Ta strona została przepisana.

— Wojsko.
— Właśnie, że lud.
Powtarzaliśmy miarowo, spokojnie, szeptem prawie, nie patrząc na siebie, z nosami o szybę spłaszczonemi. Czułem, że i jemu i mnie aż tchu braknie w piersiach, od tego powtarzania. Aż w uszach dzwoni, po plecach łaskocze. Czułem, że jeśli nagle nie stanie się coś innego, zacznę mlaskać, albo nawet bez mlaskania rzucimy się na siebie.
Coś innego stało się na Rynku. Z ulicy Starowiślnej zabrzmiał sygnał konnicy. Trąbiliśmy go nieraz, łatając w czapkach po mieszkaniu. Była to pobudka da kłusa.
Bojąc się za jednym zamachem zobaczyć tak ogromny cud, — oddział prawdziwej konnicy na Rynku, w kłusie, — przymknąłem eczy. Słychać było stukot kopyt, jakby kto orzechami sypał po kamieniach.
— Widzisz! — krzyczałem do Irzka, — wojsko, wojsko, dragoni!
Wyłaniali się z pomiędzy domów w złotych hełmach, pyszni, piękni, wspaniali.
— No to co? — Irzek patrzył na nich swem najgroźniejszem, najwścieklejszem spojrzeniem. Zpodełba. — No to co?:
Wyzywał mnie w ten sposób.
— Co? Że zwyciężą!
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.