Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Mama nie wracała, siedzieliśmy jeden przy drugim, zlepieni ze sobą, bok przy boku, tchu nam już znowu brakowało w piersiach.
Wyjechał trębacz na siwym koniu, — głos trąbki rozległ się donośnie. Ża trębaczem wysunął się oficer i zaczął coś wołać.
W odpowiedzi na wołanie wyrwał się z całego tłumu straszny szum wycia i pisku. Obleciała dragonów srebrna błyskawica, dobyli szabel.
Dałem się spojrzeć na Irzka. Bałem się swego zwycięstwa i jego przegranej... Nie patrzyliśmy na siebie.
Sapał.
Ja też.
Marszczył czoło.
Ja też.
Powtarzaliśmy sennie, równo, ale z wielką uwagą, jak pacierz:
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
Ruszyli kłusa.
Zdążyłem jeszcze krzyknąć Irzkowi — licz ośle, chociażby siłę samych koni, — gdy mama wpadła do pokoju. Z rozwianym włosem, z wyciągniętemi rękami, w niebieskim kaftaniku, z oczami wpadniętemi za powieki, podobna zupełnie do figurki z naszego teatru drewnianego, żony Trojańczyka Hektora.
— Wynosić mi się stąd natychmiast! — krzyknęła tak straszliwie, że w jednej chwili uciekliśmy z pokoju.