na usta, po ogromnym tłumie powiało, jak po wodzie, słychać śpiew, idący zdaleka.
Już słychać, jak się w słońcu łączą poszczególne głosy.
Sunie pochód.
Gucio popatrzył na zegarek i powiedział: — Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy, Mickiewicz wraca do kraju.
Krzyknęliśmy na Gutka: — Nie przeszkadzaj!!
Jadą banderje krakusów, chłopi z kosami, różne cechy, różni zakonnicy.
Idą szlachcice w kontuszach.
Ojciec woła nagle do mamy: — Patrz, ten idjota Przyjemski, przebrał się!
Nigdy pana Przyjemskiego, masarza, nie uważaliśmy za idjotę, miał duży sklep z wędlinami, dlaczegoż nie miał paradować w kontuszu!
Ledwo ojciec zdążył zawołać o Przyjemskim, gdy nagle!
Nagle...
Rozpływa się w powietrzu oliwa.
Jak w czasie polowania na wieloryby, — Irzek o tem już czytał, — gdy burza szaleje na morzu wylewa się na bałwany oliwę, tak teraz na wszystkie głosy ludzi i koni wylał się głos wawelskiego Zygmunta.
Chwyciliśmy się za ręce i krzyknęliśmy, przepełnieni najogromniejszem szczęściem:
— To dzwon Zygmunt, z wieży!!
Zygmunt wali, tymczasem Irzek do mnie, bezczelnie: — Zapomniałeś, głupi, że latarnie świecą się mimo dnia, a są w żałobie.
— Na czem polega żałoba latarń?
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.