Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Gdzie? Co? Jak? Co się tam teraz dalej dzieje!?! Czekaliśmy za drzwiami. Irzek przestępował z nogi na nogę, wyskubując sobie sukno z rękawa.
Ja też.
— Wiem!! — wrzasnął nagle i puścił się dokoła całego mieszkania, drugą stroną zpowrotem do salonu. Biegnąc piszczeliśmy z pośpiechu.
W oknie salonu stał Tomasz. Takiego Tomasza nikt chyba jeszcze dotąd nie widział, Ogromne bokobrody leżały mu na piersiach nieruchomo, jak z kamienia. Był blady! Można mu było dojrzeć na policzku każde kółeczko cienia w dawnych dziobach po ospie. Przez skronie wiły mu się po trzy pioruny czarnych żył.
Przywlekliśmy fotele, stając przy oknie, blisko z obu stron Tomasza. Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Nie słychać było nawet, czy oddycha, choć zazwyczaj sapał wyraźnie.
Dragoni werznęli się w tłum, — i ponieśli klęskę. Czwórki pogmatwały się, konie zaczęły stawać dęba, wytryskać wgórę ponad tłum, który zalał całą kolumnę.
Irzek skuczał. Nie można tego inaczej powiedzieć, skuczał. Bił się pięściami po głowie i z radości skuczał.
Nieszczęśliwy, zhańbiony, powtarzałem raz za razem: — Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą...
— Cicho — szepnął Tomasz. Trzymał nas obu za ręce. Nigdy do nas tak srogo nie przemawiał, ani tak srogo nie patrzył.
— Dragony nie jest żadne wojsko, — zachrypiał, — żadne. Wojsko jest artylerja forteczna, czyli wałowa. Rozumiecie?!