Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Nie śmieliśmy nawet mrugnąć.
— Jakbym narychtował działo ze Zwierzyńca, z kopca Wandy, albo jeszcze skąd i puścił tu jeden dobry strzał, toby — Tomasz z obrzydzeniem ukazał na tłum — kości nie zostały. Kości!!
Urwał. Dragoni zawrócili w ulicę świętej Anny. Ze Starowiślnej wychodziło coś całkiem innego... Bez żadnego trąbienia i bębnienia wyłaniała się piechota. Nie było słychać kroków, tylko widać, jak sunie długi, ludzki wąż.
Irzek zbladł, we mnie wstąpiła nadzieja. Tomasz znów stanął w środku między nami. Powiedział teraz jedno słowo. Zimno się nam od tego zrobiło:
— In-fan-te-rja...
— Tomaszu! Tomaszu! Tomaszu! — Znowu mama, — Proszę zabrać chłopców do kuchni. Proszę ich tam dopilnować!
Stała w drzwiach, blada, wyprostowana, jak posąg. Rzeczywiście, działy się rzeczy niepojęte: zakazywano nam zawsze wszelkiego łażenia do kuchni, teraz, w czasie wojska i wyborów, w kuchni mamy siedzieć?...
Tomasz wziął nas za ręce i silnie przytrzymując, odprowadził.
— Niby co tu mamy robić w kuchni?! — wrzasnął Irzek na całe gardło. Miał zamiar „odpowiednio“ przerazić Filipinę.
Nie raczyła nawet odpowiedzieć. Tu ma sagan z gotującą bielizna, tu rozwałkowane ciasto, tu bije pianę, tu grzebie pogrzebaczem w piecu, tu łyka coś nagle i próbuje, oczy pod sufit wznosząc, — mów do niej!