Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Tomasz zakazał nam rozmawiać, usiadł przy oknie, skręcił sobie papierosa, zapalił i słuchał. Chciał wysłuchać, co się na mieście dzieje? Popatrzył na Filipinę uważnie i żeby ją jakoś zaciekawić, rzekł srogo:
— Będą strzelać.
— Niech ta sobie strzelają — odpowiedziała. — Wcale się nie zaciekawiła.
Tomasz poprosił ją, żeby aby może była trochę ciszej.
My też poprosiliśmy.
Nie tu nie można usłyszeć. Zazdrościliśmy śniegowi, który zaczął padać i lecąc, gdzie mu się podoba, mógł płatkami widzieć ze wszystkich stron wszystko.
— Jak mają strzelać, — warknęła Filipina, — to i tak usłyszycie wporę.
— Nie o samo strzelanie chodzi, — bąknął Tomasz, — jako wojskowemu chodzi także o samo „komando“. Przytem człowiek musi wiedzieć, kiedy hołota ponosi zasłużoną karę.
Nie zaciekawiło to wszystko Filipiny. Jeszcze mocniej, głośniej „zdejmała“ pokrywy, jeszcze straszniej ciskała wszystkiem dokoła.
Tomasz — jedno, Filipina — drugie. Tomasz — krew się zaraz poleje... Filipina — stoję o to, co o onegdajszy wiatr.
Rzecz nigdy w życiu niewidziana, niesłychana: Filipina z kopystką, Tomasz z pogrzebaczem naprzeciw siebie wymyślają, Tomasz krzyczy — krew, kara, — Fibpina aż kuca ze złości.
Gdy na chwilę przycichli, okazało się, że w jadalni ojciec kłóci się z mamą. Mamy nie słychać, ojca doskonale.