Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/124

Ta strona została przepisana.

mu dwie szklanki (nie wstawili do środka wporę łyżeczek), herbata leje się z tacy na podłogę, wszystkie szyby w salonie i w kancelarji dygocą...
Potem nagle z Rynku przez całe nasze mieszkanie sunie, drży, tętni okrzyk wielkiego zdumienia...
Ojciec wybiegł, mama skoczyła na równe nogi, mówiąc:
— Nie może być!...
Wszyscy razem pobiegliśmy do okien. Poszedł za nami Tomasz. Niepytany, nieproszony, jak wuj, czy zwykły gość.
Na Rynku pod odwachem warczało kilka bębnów. Śnieg padał jeszcze.
Tłum przerzedził się, ale mrowie było jeszcze duże.
Bębny urwały... Z za Sukiennic wysunął się jakby długi połyskujący szkielet rybi, czy grzebień, najeżony bagnetami. Żołnierze mieli głowy pochylone naprzód, czaka za każdym wypadem bodły przed sobą powietrze, tłum zbiegał się przed bagnetami i rozbiegał.
Zacząłem ściskać Irzka za rękę. Chciałem, żeby nikt nie przegrał i nikt nie zwyciężył. Ale mówiłem co innego. Mówiłem, zgrzytając zębami: — Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą...
Mama syknęła boleśnie.
Grzebień piechoty, motając na bagnetach czarne łachmany, doszedł, wskroś Rynku od odwachu aż do domów z salonem pana Finkla. Tu zrobili wtył zwrot, na chodnik wjechał konno oficer. Czy ten oficer, czy koń, czy żołnierze kolbami, niewiadomo: nagle zbiły się