Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/125

Ta strona została przepisana.

wielkie, wystawowe szyby pana Finkla i z jękiem spadły na bruk.
Od tej chwili przepadło!
Konia odprowadził żołnierz i zakrakały straszne komendy. Grzebień piechoty zjeżył się w połowie postaci i szczęknął złowrogo...
Tomasz podniósł brwi i rzekł wyraźnie: — Ładują.
Mamą dreszcz wstrząsnął. Odwróciła się od okna i rzekła do Tomasza cicho, ale stanowczo:
— Proszę bardzo. Proszę. Ja idę na Rynek!
Tomasz zatrzymał ją: — Pani doktorowa nie pójdzie. Niema co patrzeć, lepiej przeczekać z dziećmi w sypialni.
Mama zaczęła nagle błagać Tomasza, by wojsko nie strzelało. Tłumaczyła mu, że nie należy się niczemu dziwić, bo ci ludzie, tak nędznie odziani, nie mają prawa głosu.
Rozkładał ramiona, ale był nieprzebłagany. Wojsko musi i powinno strzelać.
W odpowiedzi na to mama ostatni raz uśmiechnęła się, — jakby to wyrazić, — uśmiechem zapomnienia.
Ja też razem z Tomaszem byłem nieprzebłagany. Wykrzyknąłem nagle:
— Strzelą i będą mieli rację!!
Irzek przyłączał się do mamy. Zawołał ku mnie krótko:
— Podły pies!
Mamie rozszerzyło się coś w oczach, przetarła ręką czoło i powiedziała w moją stronę:
— Tak, to podłe, żebyś wiedział, podłe!!
Uczułem jakby mi się serce obrywało.