Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Gruchnęła salwa.
Mama upadła na kolana i zaczęła się modlić. Nie było to właściwe modlenie, lecz wymawianie słów nieznanych, ważnych i drżących.
Z tłamu zrobiło się jedno szare, rozpryskujące błoto. Tomasz stał nieporuszony, blady, straszny, zacięty, z twardemi, kamiennemi bokobrodami.
Powiedział:
— Jeszcze strzelą.
Irzek i ja złapaliśmy się wzajem palcami za szyje i dusiliśmy się.
W tej okropnej chwili rozległo się za nami człapanie pantofli i huczący, stary głos Filipiny:
— A dy brewerje tu się dzieją, niewiadomo jakie?!
Rzecz dziwna, — Filipina, była w chustce jak do wyjścia, a niosła szklankę herbaty. Pewno dla mamy.
— Chodźcież, chłopaczki, — nigdy prawie nie wołała tak na nas, — chodźcież ze mną do kuchni, akurat w kufrze przestawiam, jabłek dostaniecie.
Dlaczego usłuchaliśmy jej nie wiem. Czy już nie mogliśmy tu dłużej wytrzymać?... Byliśmy w jadalnym, gdy gruchnęła druga salwa.
— Zaczekajcie! — Filipina skoczyła naprzód.
Pognaliśmy za nią długim, czarnym korytarzem. Słychać było, jak służbowemi schodami zbiega pośpiesznie nadół. Strach nas zatrzymał w ciemności. Dopiero w końcu sieni złocił się blady prostokąt uchylonych drzwi kuchennych.
Wystrzelili po raz trzeci, aż zahuczało w grubych czarnych murach.