Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Zwyciężają — szepnąłem.
Irzek — nic.
Przerażony, powtarzałem raz po raz: Zwyciężają, zwyciężają, zwyciężają!
Gruchnęła nowa salwa, — z wrzaskiem, z dzikim krzykiem rzuciliśmy się na siebie. Ani przedtem, ani potem, już nigdy w życiu nie biliśmy się, jak wtedy. Pazurami, zębami, szarpaniem, kopaniem, tarzając się po kamiennej podłodze, z płaczem i jękiem.
Kto kogo pobił, niewiadomo. Sczepieni w nienawistnych zapasach, potoczyliśmy się do kuchni za skrzynię z węglem i tu jeszcze, nieprzytomni, tłukliśmy się zażarcie, póki cały dom nie wpadł przez otwarte drzwi, z ojcem na czele.
Mama, Tomasz, Filipina i ojciec.
Co ojciec mówił do nas, nie pamiętam. Pamiętam, że dyszał ciężko i że lampka naftowa kopciła na ścianie. W pewnej chwili wziął długi nóż, leżący na stolnicy przy górce usiekanego klopsu. Nóż ten, z przyczepionemi grudkami mięsa, jakby krwią splamiony, wtykał nam ojciec kolejno do rąk i wołał:
— Pocóż masz się bić z bratem?! Źle ci z nim, niewygodnie?! Zarznij go odrazu!! Masz doskonałe wyjście!! Zarznij!!
Płakaliśmy we troje, mama przy drzwiach.
O tym fakcie, o tym dniu i wogóle o tem wszystkiem, choć już minęło kilka miesięcy i cała zima przeszła, nigdy się u nas nie mówiło. Sprawy te wypłynęły znacznie później, dopiero na wiosnę, podczas pewnego, bardzo dziwnego obiadu, na który ojciec zaprosił do nas: —