Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Zgadnijcie, kto będzie dzisiaj u nas na obiedzie? — zawołał ze śmiechem.
Zgadywaliśmy napróżno.
— Będą całkiem nowi ludzie, — powiedział — czyli inaczej mówiąc, zobaczycie, jak się ostatecznie zakończył straszny dzień wyborów...
Irzek wyobrażał sobie, że może przyjdzie tłum, ale przygotowane były „wszystkiego“ cztery nakrycia więcej?!
Sprawa wyjaśniła się o godzinie pierwszej, po naszym powrocie z wystawy obrazów. Rozległ się dzwonek i TIomasz otworzył ze zgrozą drzwi wejściowe, — zwykłym, prostym chłopom... Dwóch chłopów i dwie baby, takie same, jak te, u których tyle razy kupowaliśmy z mamą na rynku, w piątek i we wtorek, serki, śmietanę lub masło.
Mówili bardzo głośno, jak na polu. Tupali butami, podkówki zgrzytały na posadzce. Byli w sukmanach, w skórzanych pasach, żony w aksamitnych gorsetach i w marszczonych spódnicach.
W przedpokoju i salonie zrobiło się odrazu tyle hałasu.
Obraziliśmy się trochę, ale ojciec pogłaskał nas obu i rzekł do chłopów:
— A to, panowie posłowie, moi dwaj chłopcy. O, tak, — uśmiechnął się — oni też brali bardzo czynny udział w wyborach.
Pobiegliśmy zawstydzeni do jadalni, — działa się tu rzecz całkiem niespodziewana...
Przed mamą, pięknie ubraną, mrużącą szybko po-