Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/129

Ta strona została przepisana.

wieki, stał Tomasz, w czarnym surducie. Na tacy podawał mamie złożone, jedna na drugiej, rękawiczki niciane.
Leżały, wydęte trochę powietrzem, jak martwe, białe ręce.
— Wszystko mogę, — szumiał Tomasz niskim, gęstym głosem, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
Mama kazała porozumieć się z ojcem i pobiegła co prędzej do gości.
Porozumienie ojca z Tomaszem odbyło się zaraz tu, w jadalni.
— Wszystko mogę, — powtarzał Tomasz, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
— No więc jakże, Tomaszu? — Ojciec zgniewał się nagle. — Skoro mi gości moich, posłów, per chamy traktujecie, co mam robić?
— Pan doktór zrobi, co będzie uważał. — Tomasz zająknął się, zaczerwienił, postąpił naprzód, zbladł, wyprężył się służbowo. — Proszę łaski pana doktora, nie można inaczej, wymawiam miejsce.
— Tomaszu, bójcież się Boga! Po tylu, tylu latach zostawicie nas tak na łasce losu?!
Tomasz patrzy przed siebie w ścianę — i nic.
— Odpowiadajcież.
— Żebym chamom podawał w honorowym domu, — nie będzie.
— Nie są chamy przecież, posłowie!
— Ale chamy!