Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/13

Ta strona została przepisana.

Odpowiedział: — To samo, co krepa.
To znaczy, co?
Czarna gaza.
Gdzie masz gazę? — wołam.
Nie chciało mu się odpowiedzieć, udawał teraz, że nie słyszy.
Odwróciłem się, aby mi mama wytłumaczyła. Cóż to znaczy, — latarnie w żałobie? Przez czas naszego patrzenia na Rynek wszystko zmieniło się przy oknach salonu. Pod każdem stał kosz, tam, gdzie rodzice, — cała beczka z kwiatami.
Beczka ta została nam z zimy po suszonych śliwkach.
Widział kto w beczce kwiaty? — krzyknąłem.
Na to ojciec, stojący przy drugiem oknie, zrobił się blady i zawołał do mamy:
Uważaj, teraz idą! Jedzie?! Czy też Go niosą!! — Machnął ręką przez powietrze...
Mama oburącz złapała mnie za ramiona i odwróciła ku oknu. Uczułem na włosach jej oddech gorący.
Przez czas mego patrzenia na beczkę po śliwkach i na rodziców znowu wszystko zmieniło się w Rynku!
Pochód sunął w najlepsze, u brzegu naszego domu, pośród tłumu zobaczyłem górę drżących kwiatów.
Rzucali je wszyscy ze wszystkich stron, ojciec ze swego okna wysypywał koszyki, jeden za drugim.
Nie wiem, czy tę górę kwiatów wlokło sześć koni, czy też ją ludzie dźwigali? Pamiętam z całego widoku, że szpaler strażaków raz za razem przerywał się i pękał. Wtedy tłum czarną falą opływał zewsząd ów kwiecisty pagórek.