Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Ojciec żachnął się: — Tomaszu, chłopi! Z takich samych chłopów, jak wy!
— To też właśnie. Nic z tego nie będzie, panie doktorze.
— Zastanówcie się, stary.
— Nie będzie.
— Tomaszu, tyle lat!...
Patrzył przed siebie w ścianę — i nic.
Ojciec wciąż jeszcze czekał.
Tomasz potrząsał głową przecząco, spokojnie, miarowo, jak nasz porcelanowy Chińczyk.
Ojciec westchnął.
Tomasz dalej potrząsa.
— I cóż będzie?
— Wymawiam, panie doktorze, miejsce.
Ojciee wziął z tacy rękawiczki niciane, westchnął jeszcze głębiej, schował je sobie do kieszeni surduta, Tomasz przez cały obiad mamrotał w kuchni na kuferku (widzieliśmy, gdyśmy się napić wody przylecieli), do stołu podawała Filipina, okazało się w rozmowie, że jest z tego samego okręgu, co jeden z posłów, oba posły śmiały się, jadły, potem nieraz jeszcze los ojczyzny naszej dzierżyły w swym ręku, żony ich potrząsały karbowanemi czepcami, Tomasz nie zgodził się z ojcem, ani z nami, przez starania naszego domu nastał do klubu Koła Literackiego, czasem jeszcze do nas wracał, przychodził dowiedzieć się, czy rośniemy i jak się mamy, a zawsze zaczynał od słów:
— Bo, proszę pana doktora, niema porządku na świecie. — Nie podobało mu się w Kole: — Zawsze śpiewają,