Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/135

Ta strona została przepisana.




Od samego rana drżeliśmy, czy się to uda?! Miała się dziś odbyć uroczystość, na którą wszyscy wyjeżdżali z domu. Przedtem wyścigi, z grą, totalizatorem. Po wyścigach uroczystość — wszystkie polne i ogrodowe kwiaty pojadą przez miasto. Będzie to korso.
Lataliśmy po pokojach i skacząc z fotela na fotel wołaliśmy: — Korso! Korso! Korso!
Obwoławszy tę sprawę wszędzie, usiedliśmy w salonie przy otwartem oknie, gdzie Irzek wszystko mi odrazu wytłumaczył. Korso jest zabawą hrabiów. Trzeba mieć nato powóz, konie i własny pałac. Mają to tylko hrabiowie.
Mieszkało ich dużo w naszem mieście, a nikt ich nigdy nie spotykał. Dlaczego? Bo mieli własne pałace i w nich siedzieli. Dziś muszą jeździć po ulicach i to się właśnie nazywa korso.
Wszystkim szalenie zależy na tem korsie.
Irzek miał słuszność. Mama zaczęła chodzić od samego śniadania nieubrana. Czekała na suknię. Nie mogła wdziać żadnej innej, tylko tę, której jeszcze nie było.
Tomasz drugi raz wpuścił krawcową z dużem, lakierowanem pudłem prosto do sypialni.
Nie było czasu na żadne ceregiele.
Zobaczywszy, co się z pudła wyłoniło, usiedliśmy na