Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/136

Ta strona została przepisana.

niem, pełni zachwytu i podziwu. Wyłoniła się, jakby gąsienica szeleszcząca, opalowego koloru. Była tak piękna, że nikt w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie ją położyć. Na łóżku, na krześle, na stole, może na toalecie?!
Z toalety maminej, prócz niebieskawego lekarstwa przeciw siniakom, wszystko było uprzątnięte. Na szklannym blacie królował sam jeden, samiuteńki nowy kapelusz.
Z czego zrobiony? Może ze słomki, z aksamitu, jedwabiu, czy z cienkiej blaszki? Może z dętego szkła?! Chwiały się na nim kwiaty żółtych margerytek.
Krawcowa już zaczęła upinać suknię, gdy mama zatoczyła nagle przerażonem spojrzeniem w naszą stronę:
— Powalacie mi wszystko powidłami!!!
Okazało się, że jemy chleb z powidłami... Irzek odpowiedział spokojnie i bezczelnie:
— Niema obawy.
Zapomnieli o nas. Suknia leżała doskonale. Trzeba jeszcze liczyć, co będzie, gdy dojdą do niej pantofelki, dłagie czarne rękawiczki i kapelusz?!
Zawołali ojca i kazali mu zobaczyć.
Stanął w drzwiach, zmarszczony, powiedział — chwała Bogu, — już miał wracać, gdy mama zatrzymała go, pokazując siniaka na ramieniu.
— Wcale nie schodzi.
— Ba! — Ta twoja woda jest, zdaje się, do niczego.
— Widzisz, — szepnął Irzek, — o to jest prawdziwa obawa. Z siniakiem nie puszczą mamy między hrabiów.