Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Co parę minut przybiegaliśmy, oglądać miejsce na ramieniu. Bladło, ale nie schodziło.
Obiad wcale się tego dnia nie odbył. Wszyscy czekali na wiadomość o koniach naszego wuja, rolnika. Wiadomość przyszła prawie za późno. W ostatniej chwili. Gdy przyszła, cały nasz dom „zaczął chodzić na głowie“. Postanowili ostatecznie ubrać się na Karmelickiej, u babki i tam dopiero rozmieścić się jakoś w powozach.
— Walimy na Karmelicką! — wrzasnąłem, szukając kapelusza. Leżał w przedpokoju.
Pojechaliśmy dwukonną dorożką.
— Śpieszcie się, Szymonie, — rzekła mama do starego dorożkarza.
Odpowiedział, że zawsze się śpieszy.
Przy mamie siedziała panna z pudłem. Każdy coś trzymał w ręku. Wszyscy byli obładowani, jakby się już jechało na wakacje. Nam nic nie chcieli dać, — że zgubimy.
Na szczęście Irzek przypomniał sobie w ostatniej chwili! Porwał flaszkę z wodą mleczną na siniaka, mnie dał do trzymania watę i spodeczek. Jechaliśmy z wielką dumą, żałując tylko, że po drodze nie spotykamy kolegów.
Na Karmelickiej u babki, tak samo, jak u nas, wszyscy powarjowali.
Wuj rolnik, ten sam, u którego ojciec kiedyś ziemne ścieżki z powodu śmierci Tanczusia kamieniami brukował, — siedział w salonie i nic nie robił. Oddychał tylko bardzo głośno. Od czasu do czasu dodawał ochrypłym rolniczym tonem: